15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

niedziela, 16 lutego 2020

Jesteśmy z Kasią!

Jak to jest żyć z nieuleczalną chorobą, taką podstępną, która atakuje znienacka  nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy? Nie zastanawiamy się nad tym, póki nie dotknie nas samych, naszych bliskich, przyjaciół, kolegów.


Kasia zachorowała na stwardnienie rozsiane będąc dojrzałą kobietą. Była sprawną, czynną zawodowo osobą, której świat nagle się załamał.
Wyobrażam sobie, że najpierw był to dla niej szok, potem przyszło załamanie i pytania, dlaczego akurat ja?

Kasię znam osobiście. Poznałyśmy się na studiach kilka lat temu. Wiem, że największym jej zmartwieniem jest wizja, że pewnego dnia przestanie się poruszać. Każdy e-mail, który od niej otrzymuję, kończy się lub zaczyna „wciąż chodzę”, „chodzę samodzielnie”. I niech tak będzie zawsze.


To, że Kasia wciąż chodzi zawdzięcza swojej determinacji i ludziom, którzy ją wspierają. Wszystkie osoby, które do tej pory przekazały swój 1 proc podatku dla Kasi mają udział w tym samodzielnym jej chodzeniu. Bez kosztownej rehabilitacji Kasia byłaby zapewne w zupełnie innym stanie. Smutnym stanie.




Pieniążki, które przekazaliście dla niej w roku ubiegłym, pozwoliły Kasi na opłacenie ćwiczeń ruchowych, w tym basenu, kąpieli borowinowych, hipoterapii, rehabilitacji neurologicznej, wykupienie kosztownych leków oraz na wizyty u lekarzy specjalistów. Bo żeby tego wszystkiego było mało, przyczepiły się do Kasi jeszcze problemy kardiologiczne.

Wszystkim tym, którzy wsparli ją w zeszłym roku, Kasia ma do przekazania te słowa:

"Anetko, chciałam  podziękować, Tobie i wszystkim, którzy mi pomagają w zgromadzeniu środków na rehabilitację.
Najchętniej to wszystkich bym uściskała, przytuliła, popatrzyła z wdzięcznością i powiedziała Największymi literami - DZIĘKUJĘ WAM WSZYSTKIM za to, co dla mnie robicie.
Bo to ogrom wielki.
Himalaje pomocy!!! Ot co.

Kasia

 Kasia jest po opieką fundacji na rzecz chorych na stwardnienie rozsiane- Dobro Powraca.


Nr KRS 00 00 33 88 78, 
cel szczegółowy: Katarzyna Stwora

A w swoim imieniu pragnę podziękować wszystkim moim czytelnikom, którzy pomogli Kasi w zeszłym roku. Jeśli możecie, wesprzyjcie ją również w chwilach obecnych. Wspaniale wykorzystuje przekazane środki, Wasze pieniążki nie idą na marne. TO DZIAŁA!

piątek, 17 maja 2019

Jaja z kurami


Był taki moment w zeszłym roku, że jajka najpodlejszego pochodzenia, czyli klatkowe, kosztowały w sklepie prawie złotówkę za sztukę. Szlag nas trafił. Spożywamy dużo jaj, niekoniecznie z chowu klatkowego, zatem wydatek ten mocno odczuliśmy w naszym domowym budżecie. Nagły wzrost cen jaj był spowodowany jakimś pomorem kur na zachodzie Europy i jaja szły na eksport. Wiedzieliśmy, że to sytuacja przejściowa, ale ziarno buntu zostało posiane i trafiło na żyzny grunt. Dlaczego jeszcze nie mamy własnych kur? Wszyscy sąsiedzi dookoła mają drób, a my? Warunki mamy, może tylko z czasem trochę gorzej. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Ze względu jednak na brak tegoż czasu, budowa kurnika została zakończona w maju tego roku. Mieliśmy jeszcze dokończyć ogrodzenie, bo wydawało mi się za niskie. Chciałam, żeby kury pozostały na wybiegu i nie nosiły mi jaj po krzakach. Zamierzaliśmy zatem ogrodzić je też od góry, żeby nie wylatywały i żeby ptak drapieżny nie miał do nich dostępu.


Zrealizować tego pomysłu nie zdążyliśmy, bo wypatrzyłam atrakcyjne ogłoszenie. Wymarzyłam sobie zakup leghornów, gdyż mają opinię świetnych niosek. To lekkie kurki sypiące jajami, a pobierające prawie połowę pokarmu mniej, niż inne, cięższe rasy. Wprawdzie na rosół się nie nadają, ale ja i tak nie zjem stworzenia, które widziałam, jako żywe, a co dopiero takie, którym się opiekowałam i które karmiłam. 
I właśnie na początku maja wypatrzyłam na portalu ogłoszeniowym śliczne leghorny w wieku 20 tygodni, które właśnie zaczynają się nieść.

„Od razu może nam nie uciekną”- wyszłam z jakże błędnego przekonania, które okazało się być jedynie pobożnym życzeniem. „A w ciągu paru dni uwiniemy się z tą wolierą”
 Ha ha… Ja naiwna!

Po kurki pojechaliśmy do Niepołomic. To rzut beretem od naszego miejsca na ziemi. W gospodarstwie przywitał nas młody człowiek i ku mojemu przerażeniu, łapał te kurki za nóżki i w pęczku po 5 sztuk pakował do naszej klatki dla psów. 


No co :-) Jako hodowcy psów niczym innym nie dysponowaliśmy. Moje kurki! Za nóżki!

-Jaki pan brutalny- jęknęłam cichutko. 
-Tak się właśnie kury nosi- rzekł młody człowiek zdegustowany moją empatyczną postawą wobec MOICH już kurek! 
-Nóżki pan im wyrwie- próbowałam jeszcze wynegocjować humanitarne traktowanie MOICH, podkreślam! kurek. 
-No jeszcze mi się nie zdarzyło kurze nóżki urwać- odparł młodzieniec pewnym głosem i zaproponował nam nabycie koguta.

Sprawę sensu obecności koguta przy 10 kurach przedyskutowaliśmy z Chłopem w domowych pieleszach. 
-Kogut w kurniku musi być! Jak to tak, kury bez koguta! -Chłop jasno postawił sprawę. 
No dobrze, ale skoro kury są śnieżnobiałe, to kogut musi być ozdobny. 

Trwało to dłuższą chwilę, już teraz wiem, dlaczego (a złapcie sobie koguta w biały dzień!), zanim młodzieniec przyniósł kogutka, również za nóżki, ale tym razem kogut zachował pion. I tym samym godność jego i honor nie doznały uszczerbku. Kogucik w wieku 5 miesięcy okazał się uroczą czubatką polską o srebrnym kolorze. Z miejsca podbił nasze serca. Kolory pastelowe, biel, odcienie szarości są obecnie bardzo modne w wystroju nie tylko wnętrz, ale i otoczenia :-) I pasuje do czarno-białego dworku. A co nam będzie kogut czerwonym kuprem świecił, nie?!


Nie zastanawialiśmy się zbyt długo, zdecydowaliśmy się na tego kogutka, który został umieszczony w klatce razem z kurkami. 

-A nie zadziobią go tam, on taki inny- kompromitowałam się nadal swoją niewiedzą przed młodzieńcem. 
-No przecież będzie musiał z nimi żyć- odparł młody człowiek i zrobiła się bardzo filozoficzna atmosfera.

Ruszyliśmy zatem do domu z dwoma pęczkami kur i jednym odmiennym kogutem, któremu nadałam imię Pogwizd.
I już na wstępie ogarnęła nas pomroczność jasna. Wyładowaliśmy klatkę i wypuściliśmy drób na wybieg, zamiast zamknąć gadzinę na kilka dni w kurniku. Nagle poczułam, że ten płot jest bardzo, ale to bardzo niziutki.

Nie minęło wiele czasu, a Pogwizd już siedział na płocie. Kurki też jakby latały za wysoko. Tylko i wyłącznie kurzej dezorientacji, spowodowanej nieznanym im miejscem, zawdzięczamy fakt, że Chłop wyłapał te kury i po kolei zapakował do kurnika. Jaja zaczęły się z kogutkiem. Polowanie na Pogwizda, który latał sobie po całej naszej posesji trwało z pół godziny. Nie złapalibyśmy dziada, gdyby nie wpakował się w gęste krzaki berberysu. Upoceni i nieco oszołomieni zabraliśmy się za stawianie woliery. Z braku lepszego materiału wykorzystaliśmy siatkę leśną, która docelowo miała być szkieletem dla gęstej plastikowej struktury.

-Zanim odkryją, że przez te oczka można wyjść, to zdążymy położyć gęstą siatkę- rzekłam i wypuściliśmy kury, które spędziły 2 dni w zamknięciu, aby przywykły do miejsca.

Wieczorem okazało się, kto w tym obejściu ma kurzy móżdżek.

-Kogut wybrał wolność- rzekł Chłop, gdy wieczorem omiótł spojrzeniem cały wybieg. 
-Kur też jakby mniej się zrobiło.

Kogutka znalazłam na drzewie w sadzie. Dwie kurki kręciły się w pobliżu siatki. Ku mojemu zdziwieniu, bo powoli zaczęłam się już z Pogwizdem żegnać, kiedy go spłoszyłam, poszybował w stronę wybiegu. Przez oczko w siatce wskoczył za ogrodzenie. Tam dopadł go Chłop. Zapakowaliśmy na nocleg cały drób do kurnika i z ulgą poszliśmy spać.





Następnego wieczora kilka kurek było już w kurniku. Pogwizd miał chyba gorszy dzień, bo dał się złapać pierwszy. Zapakowaliśmy resztę. Wydawało nam się, że brakuje jednej kury, ale zbagatelizowaliśmy sprawę. Pewnie siedziała już w kurniku. Trudno po ciemku je policzyć. 
Rano Chłop otwiera kurnik, a tam 9 kur. Hm… zgubiliśmy kurę. Rozglądamy się, nie ma. Cóż, po śniadaniu ruszymy na poszukiwania po sadzie. Ruszyliśmy. Idziemy. Kury nie ma, nie ma też obecności śladów, że kurę coś zeżarło w nocy. W końcu jest biała, rzuca się w oczy.

„Ciekawe czy ten facet ma wciąż te leghorny? Poczekam jeszcze kilka dni, pogubią się następne i dokupię. Tylko co ja mu powiem, że uciekły mi kury? Wstyd. A, powiem, że tak mi się spodobały, że chcę więcej”- myślałam przemierzając hektary sadu.

Po trzykrotnym bezskutecznym przeczesaniu sadu wróciliśmy smutni na naszą posesję. Pod siatką czekała zaginiona kura. Może jakaś inna wyszła? Liczymy. 10 kur.


Następny wieczór przebiegł bez niespodzianek. Wyłapaliśmy kury i je policzyliśmy. 10 kur i Pogwizd. Dobra nasza.

Kolejny wieczór, mocny zmierzch, my jesteśmy zmęczeni po całodziennej ciężkiej pracy. Niektóre kury są już w ciemnym kurniku, reszta jest na wybiegu. Liczymy kury. 9 kur. Liczymy oboje, kilkukrotnie. I te w kurniku i te poza. Za każdym razem wychodzi, że mamy 9 kur. Wyszłam do sadu, rozglądam się po drzewach, po krzakach. Jest już prawie ciemno, ale biały kuper gdzieś powinien świecić. Odpuszczam, dobrze się schowała, to może jej nic nie zeżre.

Całą noc nie spałam przez tę cholerną zaginioną kurę! Wierciłam się wyobrażając sobie, że rano gdzieś w sadzie zobaczę tylko kupkę białych piór.
Chłop też chyba źle spał, bo bladym świtem poszedł do kurnika.

-Jak tam? Dobre wiadomości?--zapytałam mając nadzieję, że zastał zaginioną kurę pod płotem, albo na wybiegu.
-W sumie to dobre- rzekł Chłop- bo z kurnika wyszło 10 kur. Nie wiem, jak myśmy je wczoraj policzyli.

Noż kurza ich twarz! To ja po nocach nie śpię! To ja zamartwiam się, że dokarmiam lisy, a kura sobie spokojnie śpi w kurniku?!



Obecnie nadal mamy 10 kur. Obowiązuje za to zakaz liczenia drobiu wieczorem. 6 kurek i kogut wchodzą na noc do kurnika samodzielnie, 4 kurki lokują się na iglaku, który im zostawiliśmy dla urozmaicenia wybiegu. Pomagamy im spędzać noc w kurniku, może jeszcze nauczą się tam chować. A może ta czwórka jest mobbingowana i nie wpuszczana do kurnika?

Kury są super! Nie wiem, dlaczego decyzja o przyjęciu kur pod dach zajęła nam 18 lat. Zawsze mieliśmy dobre warunki, by posiadać własne kury. Czegoś nam jednak zabrakło. Może wyobraźni.

P.S.
Kury mają na imię: Truskawka, Poziomka, Malinka, Jeżynka, Brzoskwinka, Morelka, Jagódka, Borówka, Śliweczka i Pigwa.
Chwilowo jeszcze ich nie rozróżniam, ale wkrótce dostaną kolorowe obrączki na łapki.

wtorek, 16 kwietnia 2019

Krótkie wakacje w Magurskim Parku Narodowym.


Kiedyś jedna ze znajomych zapytała mnie, jak i gdzie spędzają wakacje właściciele agroturystyk. Jak to gdzie?- rzekłam. W dużym mieście! I pojechałam wówczas do Paryża. No, mogłam sobie wówczas na to pozwolić, gdyż akurat świeżo odzyskaliśmy dworek na Wólce i z powodu jego złego stanu technicznego nie mogliśmy jeszcze przyjmować gości. Podróż ta była niezwykle inspirująca, gdyż wyklarowałam sobie wówczas w głowie pomysł na nasz obiekt. Wygospodarowanie 10 dni pomiędzy remontami nie było problemem. Dziś już takiej możliwości nie ma. W sezonie trzeba pracować.

Po kilku intensywnych wiosennych weekendach, postanowiliśmy w czerwcu zeszłego roku zrobić sobie mały antrakt. Wygospodarowaliśmy 3 dni powszednie i udaliśmy się na wschód w okolice Magurskiego Parku Narodowego. Tam nas jeszcze nie było.






Pomimo, że pochodzimy z Dolnego Śląska, z miejsca, dokąd po wojnie trafiła większość łemkowskiej społeczności, nic nie wiedzieliśmy o tej grupie etnicznej. Bardzo byliśmy ciekawi, czego uda nam się o nich dowiedzieć w miejscu, które zamieszkiwali od wieków. Kusiły nas zabytki na szlaku architektury drewnianej, czyli przede wszystkim urocze drewniane cerkwie, będące w dużej części kościołami katolickimi oraz wyludnione, zrównane z ziemią wymarłe wioski widma, o których jedynie czytaliśmy.

Nie jest łatwo znaleźć gospodarstwo agroturystyczne, które oferuje coś więcej niż tylko nocleg. Problemem też dla wielu gospodarzy są goście z psami. A my przecież musimy podróżować z naszymi mocno już starszymi suczkami- goldenką Mantrą i szpicem Gają. Czasem zniechęcają też wysokie ceny za pobyt pieska. Jestem jeszcze w stanie zrozumieć kwotę 40 zł za dobowy pobyt dużego psa typu Mantra, ale za maleńką Gajkę, która mieszka w swoim koszyku? Wprawdzie u mnie na stronie też widnieje opłata za pieska- 10 zł, lecz jeszcze nie zdarzyło się, abym ją od kogoś pobrała, a gościliśmy nawet briarda, wielkości małego cielaka.

Udało nam się jednak znaleźć przeurocze miejsce, gdzie nas i nasze dwie suczki przyjęto z otwartymi ramionami, nakarmiono do syta i otoczono serdecznością. Nasze pieski miały pobyt gratis. Jest to Gościniec Banica w miejscowości Krzywa tuż na skraju Magurskiego Parku Narodowego. Piękny dom z cudowną historią i ludźmi o ciepłych sercach. Spędziliśmy tam 3 doby smakując domowej kuchni i przemierzając terenówką Magurski Park Narodowy.




śniadanko :-)

Takie skarby przywieźliśmy z Banicy.
Kozie sery produkowane w gospodarstwie.

Stado kóz gospodarzy

cmentarz I wojenny niedaleko gościńca

Na każdym kroku są ślady dawnego osadnictwa


-Nie wierzę, w to, co jest tam napisane- rzekłam do Chłopa, kiedy po przemierzeniu kilkudziesięciu kilometrów zupełnego pustkowia po czymś co trudno nazwać drogą oraz przekroczeniu rzeki Wisłoki brodem (!!!), wyjechaliśmy w Wyszowatce na cywilizowaną szosę. –Widziałeś, tam było napisane: „Zwolnij, niedźwiedzie!”.

Nie miałam odwagi, by wysiąść i cyknąć fotę tablicom :-)
Zdjęcie udostępnione za zgodą administratora strony

Moje szare komórki przez dłuższą chwilę analizowały komunikat. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Ostrzeżenie powinno brzmieć zdecydowanie inaczej. Z odrętwienia wyrwał mnie następny napis: „Zwolnij, wilki!” O rzesz! Przecież ostrzeżenie powinno brzmieć, „Spierdalaj stąd jak najszybciej! Niedźwiedzie! Wilki!” Gdzie my do diabła jesteśmy?

Na szczęście na drodze napotkaliśmy jedynie takie zdziwione stworzenia.


Pobyt upłynął nam na jeżdżeniu od wioski do wioski w poszukiwaniu pozostałości po dawnej kulturze Łemków.

Nie podejmuję się opowiedzieć Wam o tej zapomnianej przez boga i ludzi kulturze i zjawiskach z nią związanych. Aby ją zrozumieć, trzeba tam pomieszkać, przemierzyć tę ziemię na nogach, a nie tylko oglądać zza szyby auta zatrzymując się przy pozostałościach opuszczonych wiosek- kapliczkach i cerkwiach. Te okruchy informacji, które uzyskaliśmy na miejscu od nielicznych mieszkających tam Łemków oraz krajobraz zastany na miejscu, dał mi pewien bardzo ogólny subiektywny pogląd na sprawy.

Łemkowie mieli problem z tożsamością. Sami uważali się za odrębną grupę Rusinów. Polacy traktowali ich jak Ukraińców. Nie uniknęli prześladowań ze wszystkich stron. Podczas I wojny Austriacy traktowali ich jak szpiegów pracujących dla Rosji i umieszczali w obozach, w których złe warunki spowodowały śmierć tysięcy osób.
Po akcji Wisła, która wiązała się z wysiedleniem Łemków z ich ojczystej ziemi, ci którzy nie zostali osadzeni na Ukrainie, trafili na tereny świeżo zabrane Niemcom, do niemal innego świata. Owszem, znaleźli się na obczyźnie, lecz polska nowa władza dała im pracę w pegeerach i urodzajną orną ziemię. Niewielu zdecydowało się wrócić do ojczystych stron. Nie było już dokąd. Całe wioski były zrównane z ziemią. Chaty można odbudować, ale to nie był jedyny problem. Kamienista, nieurodzajna gleba nie mogła konkurować z żyznymi polami w zachodniej i północnej Polsce. Łemkowie zyskali nową ojczyznę, a choć nie mówiło się o nich głośno przez dziesiątki lat, trzymali się razem i zachowali tożsamość.

Na łemkowszczyźnie są wioski, gdzie ponoć większość mieszkańców utożsamia się z Łemkami. Mam delikatne wrażenie, że mogą istnieć pewne wzajemne animozje pomiędzy Łemkami i resztą mieszkańców. Nie mam pojęcia, jak są silne. W każdym razie, kiedy w pewnym kościele usiłowaliśmy odczytać pismo łemkowskie na belce stropowej, podszedł do nas jeden z pracowników zatrudnionych przy remoncie i lekceważąco machnąwszy ręką rzekł: „Dajcie spokój, to po ukraińsku”.







Niezwykle ciekawa okazała się wizyta w miejscowości Bartne. Są tam 2 cerkwie, prawosławna oraz greckokatolicka, która pełni rolę muzeum (klucz u księdza :-). W tym miejscu najwięcej dowiedzieliśmy się o zarówno o Łemkach, jak i o religii greckokatolickiej. Przewodniczką była nam mama obecnego księdza, Łemkini, która większość życia, podobnie, jak my, spędziła na Dolnym Śląsku. Mieliśmy tę panią tylko dla siebie. I wycisnęliśmy tyle wiedzy, ile się dało. Poznaliśmy symbolikę ikonostasu. Byliśmy tam, gdzie nie wolno wchodzić profanom, czyli za ikonostas.

Już to pisałam, ale chętnie powtórzę- 3 dni to za mało, aby poznać i zrozumieć tę minioną kulturę w kontekście jej pierwotnej ojczyzny. Czuję się, jak dziecko, któremu dano polizać lizaka przez papierek. Chciałabym wrócić w tę okolicę, gdyż nie wszystko jeszcze „polizałam”. Pociąga mnie ta atmosfera, dzikość, pustka. Myślę, że uprzedzona już dzięki minionej wizycie, nie wystraszę się ani niedźwiedzi, ani wilków :-)

niedziela, 3 marca 2019

Kasia i jej postępy.


Kiedy moja koleżanka ze studiów podyplomowych Kasia zapytała mnie, czy również w tym roku zechcę jej pomóc, nie miałam żadnych wątpliwości. Oczywiście! Kasia wysłała mi wówczas swoje nowe zdjęcia i opowiedziała o postępach, jakie poczyniła w minionym roku dzięki podarowaniu jej 1 proc podatku. Zwierzyła mi się, że te wpłaty stanowią dla niej kluczową pomoc, ale są również formą wsparcia psychicznego,która wielokrotnie powoduje to, że nawet gdy w domu najchętniej nie robiłabym nic, myślę: Kasiu, ludzie którzy cię nie znają, pomagają, a ty się lenisz!



Ogromną przyjemność sprawiły mi zdjęcia, które Kasia przysłała. To dzielna dziewczyna, która mimo przeciwności losu i zmagania się z ciężką chorobą, zachowuje pogodę ducha i cieszy z każdej chwili, którą daje los. „Cieszę się, że wyglądasz kwitnąco” napisałam do Kasi, kiedy obejrzałam fotografie. „Ja również” odpisała mi.

Kasię poznałam na studiach podyplomowych w 2015 roku. Dała się poznać, jako drobna, cicha i skrywająca tajemnicę o swojej chorobie. A jest nią podstępne i nieprzewidywalne schorzenie zwane stwardnieniem rozsianym. Po kilku miesiącach zasiadania w jednej ławce Kasia zwierzyła mi się, że bardzo się krępuje i nie wie, czy może poprosić o rozważenie podarowania jej 1 proc podatku na rehabilitację. Ja jestem rolnikiem i nie rozliczam PIT-u, ale mam przecież rodzinę, znajomych i czytelników bloga. Zaoferowałam wówczas pomoc w takiej formie, w jakiej mogę jej udzielić.
Każdego roku proszę Kasię, aby opisała nam wszystkim, jak wykorzystała ten procent podatku, który zdecydowaliście się jej przekazać.



Każdego roku Kasia zaczyna swoją opowieść takimi słowami: „Nadal samodzielnie chodzę!” To chyba najważniejsza i najbardziej budująca informacja.

Pieniądze, które udało się pozyskać, Kasia spożytkowała na szeroko pojętą rehabilitację, która miała wpływ zarówno na kondycję fizyczną, jak i psychiczną. Sama, jako chorująca na ZZSK, wiem doskonale, jaki wpływ ma zły stan psychiczny na odczucie bólu i pogorszenie się stanu fizycznego przy chorobach autoimmunologicznych. Kasia potrzebuje wsparcia psychologa i zażywa antydepresanty. W czerwcu stan jej bardzo się pogorszył, potrzebowała natychmiastowego wsparcia i otrzymała takie w sanatorium . Odwiedziła też, jak co roku, Krajowy Ośrodek Mieszkalno-Rehabilitacyjny dla Osób Chorych na SM w Dąbku, gdzie rehabilitację ustawia się pod konkretnego pacjenta.




Poza tym wszystkim Kasia mogła skorzystać z dodatkowej rehabilitacji oraz hipoterapii. A w domu, samodzielnie- dzielnie wykonuje ćwiczenia na równowagę.
Mnie -miłośniczkę ogrodów- najbardziej wzruszył ten fragment jej opowieści:

A wczoraj samodzielnie wsadziłam świąteczną choinkę do ogrodu. Trochę to trwało, łopata średnio ze mną współpracowała, ale w końcu musiała spasować.”

Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie takiej kruchej istoty, jaką jest Kasia, robiącej łopatą! Brawo!

Kochani, jeśli nie macie jeszcze wybranego celu, wesprzyjcie proszę moją koleżankę 1 procentem swojego podatku. Ona wspaniale wykorzystuje te datki, walczy o każdy dzień spędzony bez bólu i najważniejsze- bez tej dodatkowej rehabilitacji, nie udałoby się jej zachować dotychczasowej sprawności.

Kasia jest po opieką fundacji na rzecz chorych na stwardnienie rozsiane- Dobro Powraca.

Nr KRS 00 00 33 88 78, 
cel szczegółowy: Katarzyna Stwora



W imieniu Kasi gorąco dziekuję wszystkim, którzy podarowali na jej rehabilitację swój 1 procent podatku w roku poprzednim.

poniedziałek, 4 lutego 2019

Jak karmimy naszych gości.


W życiu kieruję się zasadą „nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe”. Nie dotyczy to urzędników, wszelkiej maści proroków, cudzych adwokatów i może jeszcze... hmm… Może zacznę od nowa :-)

W życiu kieruję się zasadą „nie czyń gościowi, co tobie nie miłe”, co oznacza, że staram się traktować każdego, jak sama chciałabym być obsłużona będąc czyimś gościem. Nawiasem wtrącę, że urzędnicy, adwokaci i prorocy po cywilnemu spełniają definicję gościa w naszym domu, nie ma zatem się czego obawiać. 
Kiedyś pewien urzędnik na służbie zaszedł do nas na kontrolę Muzeum, a działo się to jeszcze w Zapuście, zobaczył 3 golden retrievery na posesji i zapytał: „czy one są szkolone na urzędników”? Ha! Tak! Zalizują na śmierć! :-) W każdym razie urzędników serdecznie zapraszamy. Obecnie mamy jedną wiekową goldenkę, jest zatem szansa na ujście z życiem :-)

Już kilka lat temu przepracowałam sobie w głowie i w kuchni gotowanie w oparciu o uczciwe i zdrowe produkty. W naszym domu ani my, ani tym bardziej nasi goście, nie dostaną margaryny pod żadną postacią. Nie używamy też kostek rosołowych, maggi, wegety oraz podobnych produktów zawierających więcej dodatków typu E niż naturalnych. Ciasta piekę wyłącznie na maśle. Wędliny, kiełbasy i pasztety nabywamy od lokalnych producentów. Są robione uczciwie, bez zbędnych dodatków i są pyszne. Mówicie, że tłusto i dużo cholesterolu? A odchudzajcie się w domu, nie u nas! :-)

Mamy nadzieję, że już od tego sezonu będziemy mieli własne jaja od szczęśliwych kurek. Kurnik jest bowiem gotowy, czekamy jedynie na lokatorki i odpowiednią do ich wprowadzenia porę roku.

Goście, którzy decydują się na pobyt u nas dostają co rano śniadanie (no chyba że nie chcą :-)


Jeśli gościmy grupę, wygląda to w ten sposób:
Śniadanie składa się z deski regionalnych wędlin (2 rodzaje szynki, pasztet, wiejska kiełbasa), deski serów, półmiska warzyw, twarogu lub pasty z jajek, ewentualnie sałatki, dżemu, pieczywa i masła, kawy, herbaty.


Pozostałe posiłki są opcjonalne i trzeba wcześniej umówić się z nami na ich przygotowanie. Nie prowadzimy restauracji, zatem nie mamy możliwości bez uprzedniego zamówienia, podania innych posiłków poza śniadaniem. Nie trzeba się tym jednak martwić, możemy polecić pobliską, smaczną w opinii gości, restaurację.

Chętnie organizujemy dla gości przyjęcia, rodzinne lub w gronie przyjaciół. Można wówczas zamówić u nas menu biesiadne, takie od obiadu do połowy nocy. Nasze gotowanie charakteryzuje się prostotą oraz aromatem ziół. Mięsa pieczemy z dodatkiem tymianku, który rośnie w naszym ogrodzie.

Nasza propozycja jest następująca:
I danie: zupa Do wyboru jedna z propozycji:
-krupnik mięsny polski
-rosół
-zupa krem (z pomidorów, brokułów, kalafiora, pieczonych buraków)

II danie: 2 rodzaje mięs: do wyboru jedna z propozycji:
-piersi z kurczaka faszerowane pieczarkami, serem i cebulą oraz karkówka z pieca
-udka lub pałki z kurczaka oraz schab faszerowany śliwkami lub morelą z pieca
-piersi (farsz do indywidualnego ustalenia) oraz schab pieczony w piecu bez farszu
Uwaga: mięsa można zestawiać w dowolnej konfiguracji, jednak ze względu na różne diety gości, polecamy wybrać jeden rodzaj potrawy z drobiu i jeden z mięsa wieprzowego.
Do mięsa:
-ziemniaczki z masłem i koperkiem
-2 rodzaje surówek do wyboru: sałata winegret (zielona sałata, jajko, pomidor, sos winegret), buraczki na ciepło, surówka z kapusty z papryką, mizeria.

Deser: 2 rodzaje ciast (sernik i brownie)

Zimna płyta
-deska serów (2 rodzaje serów)
-deska wędlin (2 rodzaje szynki-drobiowa i wieprzowa, pasztet i wiejska kiełbasa)
-2 rodzaje sałatek (do ustalenia)
-mini galaretki z indyka lub śledzik w śmietanie lub w oleju.
-kawa
-herbata
-woda gazowana i niegazowana
-napoje, soki
-pieczywo
-masło
-owoce

Ciepła kolacja
-gulasz z łopatki wieprzowej
-zupa gulaszowa z łopatki lub schabu
-pieczywo

Z podanego menu można dowolnie wybrać zestawy, ceny ustalimy wówczas indywidualnie. Ustalimy też menu na postawie zadeklarowanej kwoty, którą klient chce wydać na 1 osobę. Istnieje możliwość zrobienia dodatkowych dań typu przystawka przed obiadem w postaci mini kanapeczek.


Zdarzają nam się już goście wegetarianie i być może wkrótce zechcą dołączyć weganie. Z wegetarianami nie ma żadnego problemu, gdyż na bazie nabiału, jaj, ryb wciąż można komponować smaczne, wartościowe posiłki. Natomiast, przyznam szczerze, że mimo najszczerszych chęci, otwartego umysłu, szacunku do wyborów żywieniowych innych ludzi, nie podejmę się przygotowywać całodziennego wyżywienia dla wegan. Lubię wyzwania kulinarne i starałam się przygotować na próbę kilka typowo wegańskich potraw. Niestety, kuchnia ta opiera się na zbyt dużej ilości żywności przetworzonej, co w moim mniemaniu jest niezdrowe, a przede wszystkim niesmaczne. Olejem kokosowym nie da się zastąpić masła. Z oleju kokosowego to ja robię mydła. 
O takie:



I ten wszechobecny sos sojowy, który udaje, że nadaje smak potrawom. I kotlety sojowe, rzekomy zamiennik mięsa, które smakują jak karton. Wybaczcie weganie, starałam się, ale nigdy nie podam na stół czegoś, co mi nie smakuje. Taka jest moja etyka i filozofia kulinarna. Oczywiście z wegańskim śniadankiem nie będzie problemu, natomiast biesiady wegańskiej nie podejmujemy się przygotowywać.
Żeby nie kończyć negatywnym akcentem zamieszczam jeszcze kilka fotografii naszych domowych potraw.











środa, 2 stycznia 2019

Ach, te dzisiejsze zimy...


To już czwarta zima, którą przyszło nam spędzać na Wólce. Przyznam szczerze, jestem nieco rozczarowana. Mam wrażenie, że odkąd się tutaj przeprowadziliśmy, zimy stały się łagodne. Pamiętam, jak przed przeprowadzką badałam teren i próbowałam dostosować się do nowego miejsca. Będziemy mieszkać na szczycie górki- pomyślałam. Jak poradzimy sobie zimą? Mieliśmy dość zakładania łańcuchów, by podczas śnieżnej zimy wyjechać z domu w Zapuście. Zdecydowaliśmy się zatem nabyć pojazd terenowy. Owszem, nie powiem, przydał się w paru przypadkach, ale niekoniecznie związanych z zimą. Mam wrażenie, że przez te 4 zimy spokojnie poradzilibyśmy sobie tzw. płaskaczem.
Bardzo lubię śnieg. Dzięki niemu ten ponury czas staje się magiczny, rozświetlony. Sami zobaczcie.
Ten biały stan rzeczy utrzymał się może 2 dni w grudniu.




A to róża, którą ów śnieg i lekki mróz zaskoczył na rabacie pod okapem. Róża w grudniu... czujecie to? :-)


Zimą nie przyjmujemy gości. Nie udało nam się rozwiązać problemu ogrzewania całego domu, by nas to nie zrujnowało finansowo. Najbardziej spektakularną, niemiłą niespodzianką są zamarzające rury od instalacji wodnej, które zostały poprowadzone na strychu. Taki pomysł poprzednich gospodarzy tego miejsca. Póki co, goście zapraszani są w nasze progi od kwietnia do końca września. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zimową porą mamy czas na kolejne renowacje i remonty. W nadchodzących miesiącach będziemy poszerzać przestrzeń muzealną. Pokój jest już odremontowany, wymalowany, pozostaje zaprojektować przestrzeń oraz rozplanować ułożenie eksponatów.



Tymczasem, pod nieobecność gości, których rozpieszczamy domowymi wyrobami w ciągu całego sezonu letniego, sami dopieszczamy się smakołykami :-)


To sernik z kruszonką- miła odmiana od szarlotek, które pieczemy niemal codzienne na przemian z ciastem jogurtowym. Dzięki temu mogę już zapomnieć o smukłej sylwetce. A co, będę na starość żałować!? :-)


Nie wiadomo, kiedy ten rok 2018 przeleciał. Z okazji rozpoczęcia nowego roku życzymy Wam zdrowia, szczęścia i spełnienia wszystkich planów. Bądźcie dobrzy i dla siebie i dla innych. Pozwólcie się rozpieszczać. Chętnie Wam w tym pomożemy. Poszerzyliśmy w tym roku ofertę o organizacje plenerowych stylowych wesel i większych przyjęć do 100 osób. Weszliśmy we współpracę z firmą Ślub w Jurcie. Zobaczcie. Możecie mieć takie bajkowe przyjęcie z każdej okazji, jaką sobie wymyślicie :-)

Poniższe zdjęcia udostępnione
za zgodą od Ślub w Jurcie.






Z naszą aktualną ofertą możecie zapoznać się w zakładkach na górze strony.
Zapraszamy :-)